Posts Tagged ‘ lot ’

‚Operacja Iberia’ czyli z plecakiem przez Portugalię i Hiszpanię

Więc oto nieubłaganie zbliża się czas długo planowanej i osnutej marzeniami podróży z plecakiem po Portugalii i Hiszpanii. Powoli mija czas przygotowań – bukowania biletów, gromadzenia sprzętu backpackerskiego, zakupu ubezpieczenia i innych niezbędnych rzeczy, które mają się zmieścić w 55-litrowym plecaku…

Jutro rano wylatuję do PORTO na północy Portugalii, skąd będę posuwać się w dół przez LIZBONĘ aż do FARO na południu kraju. W kolejnym etapie podróży z Faro udam się do SEWILLI, która będzie pierwszym etapem andaluzyjskiej przygody i będę podróżować w kierunku GRANADY. Po Andaluzjii przyjdzie czas na MADRYT, skąd przez WALENCJĘ udam się do BARCELONY – ostatniego punktu wyprawy. Plan jest jedynie poglądowy i pewnie jeszcze nie raz ulegnie modyfikacji. No ale przecież o to chodzi – by poznać nie tylko utarty szlak przewodników, ale również pozornie nieistotne miejsca, z ich lokalnym urokiem i kulturą.

Zapraszam do śledzenia relacji z wprawy na blogu oraz oglądania najciekwaszych zdjęć w albumie.

Piasek, wiatr i… słońce

Ostatnie dwa dni pobytu na Teneryfie są plażowe i trochę leniwe – a co tam, w końcu to urlop! Udaje mi się przekonać Yurenę, że mój organizm pilnie potrzebuje witaminy D i wyprawa na plażę jest niezbędna.

Plaże południowe (Los Christianos, Las Galletas czy Las Americas) okażą się zapewne bardziej przekonywujące dla turysty nastawionego na plażowanie, niż plaże północne. W czasie całego pobytu odwiedziłyśmy trzy plaże na północy – Las Teresitas, Las Caletillas i Candelarię – i każda z nich była nieco inna. Generalnie na plażach Północy dominuje ciemny piasek wulkaniczny – od szarego, wyblakłego, po prawie czarny. Południe i wybrane plaże północy wyspy wyściełane są żółtym piaskiem, który dla celów czysto turystycznych transportowany jest prosto z Sahary.

Natura również dba o to, by na Teneryfie nie brakowało piasku Sahary. Nie, nie skutkuje to jednak polepszeniem jakości plaż Wyspy, a raczej spadkiem widoczności i osadzaniem się pyłu na budynkach i ulicach. Winne jest zjawisko kalimy czyli mieszanki pyłu i piasku transportowanego na Wyspy Kanaryjskie z wiatrem podczas burz piaskowych na Saharze. Za sprawą kalimy ma się często wrażenie, że jest mgliście i deszczowo, podczas gdy tak naprawdę świeci słońce i pogoda jest wyśmienita.

Plażowy akcent kończy mój pobyt na Teneryfie. Za niecałe 3 godziny wylot z lotniska Tenerife Sur, wprost do zimnej, deszczowej Irlandii. Sama myśl jest jak wiadro zimnej wody na głowę!

Witaj Teneryfo!

Więc oto zaczyna się moja przygoda z Wyspami Kanaryjskimi. Dziś rano na Teneryfie wita mnie piękna słoneczna pogoda, która jest miłym zaskoczeniem po irlandzkich śniegach, deszczach i mrozach.

Przylatuję o 11, więc pozostaje mnóstwo czasu na zwiedzanie, gdyż nie wiedzieć dlaczego, byłam święcie przekonana, że na Teneryfie obowiązuje czas GMT+1, podczas gdy na miejscu okazuje się że czasem lokalnym jest Greenwich. No tak, trzeba było sprawdzić. I normalnie bym to pewnie zrobiła, tylko że tym razem wszystko było ‘nienormalne’. A zaczęło się od tego, że sam wyjazd był z tak zwanych ‘last minute’, leciałam drogą okrężną (z Cork do Dublina, z Dublina do Hamburga i następnego dnia z Hamburga na Teneryfę), no i najważniejsze – jako że mieszkam i spędzam każdą chwilę z tubylcami – wyjazd ten ma dla mnie wymiar bardziej kulturowy, niż turystyczny.

Po blisko pięciogodzinnym locie drogimi, choć zdecydowanie godnymi polecenia liniami TUI, pysznych naleśnikach pokładowych na śniadanie oraz regularnych pogawędkach z pewnym miłym dziadkiem z Hamburga, który nawyraźniej powziął sobie za cel znalezienie w samolocie towarzyszki swojego pobytu na Teneryfie, ląduję na lotnisku Tenerife Sur, skąd zostaję odebrana i przetransportowana prosto na gorące plaże Los Cristianos, które są tzw. wizytówką południa wyspy. To tutaj znajdują się najpopularniejsze rezorty turystyczne wyspy, w których to czasem ciężko uraczyć tubylców, gdyż ta część Teneryfy zdominowana jest przez turystów – głównie niemieckich, co jednak nie znaczy, że innych naradowości brak – po drodze natknęłyśmy się nawet na rozentuzjazmowaną grupkę polskich surferów…

Z rezortowego południa udajemy się do La Laguny, małego, historycznego miasteczka na północy wyspy, skąd pochodzi Yurena – moja przewodniczka i gospodyni. Tuż po przyjeździe mam przyjemność poznać jej rodziców oraz spróbować po raz pierwszy specjałów kanaryjskich. No i czas na odpoczynek, gdyż Yurena, bardzo wzięła sobie do serca misję pokazania mi wszystkich uroków wyspy w tym krótkim czasie, więc jutro czeka mnie bardzo długi dzień…